Reklama

Wyprawa 4x4 do Armenii - Łada Niva

30/05/2012 14:10
Wyprawa 4x4 do Armenii - Łada Niva

Tydzień przed długim, majowym weekendem, powstał pomysł wyjazdu. Jeszcze nie wiedziałem dokąd, miało być blisko, w miarę ciepło i bez wiz (za mało czasu na załatwianie). Po przeszukaniu ofert przelotów wybór padł na Armenię – na tydzień przed wylotem ceny biletów lotniczych nie są zwykle atrakcyjne, przelot do Erewania wychodził najtaniej.

Z biletem w kieszeni zacząłem zastanawiać się co w tej Armenii robić. Wertując przewodnik i źródła internetowe (szczególnie wartościowe wydaje się ) okazało się, że niemal wszystkie atrakcje, które te źródła polecają to zabytkowe kościoły i klasztory. Najatrakcyjniejszych z nich nie zamierzałem omijać, lecz perspektywa błąkania się od kościoła do klasztoru przez bite sześć dni skłoniła mnie do trochę innego spojrzenia na ten kraj. Armenia to przecież również i góry, muszą być tam zatem ciekawe miejsca i drogi.

Kolejny dzień lub dwa spędziłem nad niezawodnym w takich przypadkach Google Earth, wytyczając szlaki przez miejsca, które wydawały się najciekawsze. Jak się później okazało, większości z nich nie udało nam się przejechać, głównie z powodu śniegu, który o tej porze roku zalegał jeszcze mniej więcej od wysokości 2.000 m n.p.m.

Opisana niżej propozycja trasy wydaje mi się optymalna i nie zmieniłbym jej znacznie, nawet, gdybym miał planować wyjazd do Armenii jeszcze raz. W opisie celowo omijam informacje, które można znaleźć w przewodnikach, skupiając się na informacjach istotnych z punktu widzenia kierowcy.

Wszystkie ślady, wraz z POI (Point of interest), można podejrzeć na Google Maps lub pobrać z pliku w formacie .gdb

Przy okazji zapraszam na swoją stronę internetową Afryka, Plecak, Przygoda, gdzie znajdziecie dużo informacji o Afryce – zdjęcia, relacje, recenzje książek i płyt z muzyką itp.

Dzień 1 - Erewań
(odcinek pieszy)


Błękitny meczet w Erewaniu

Samolot z Warszawy przylatuje tuż przed czwartą nad ranem. To, jak szybko uwiniemy się z wizą determinuje, jak szybko opuścimy lotnisko. Jeśli nie ma kolejki do kantoru, najlepiej od razu wymienić parę euro na dramy (w razie czego bankomaty są w głównym hallu lotniska) – potrzebne jest 2.000 dram za każdą wizę. Jeśli jest kolejka, warto najpierw chwycić za formularz wizowy, by wypełnić go podczas stania. Z pieniędzmi i formularzem trzeba się następnie udać do okienka po wizę. Z wizą w paszporcie zostaje już tylko stanąć w kolejce do odprawy paszportowej, w której może już stać dwieście osób, które wiz nie potrzebowały.

O tej porze, z lotniska do centrum Erewania można dostać się wyłącznie taksówką. Na kursy z lotniska zdaje się mieć monopol firma , koszt przejazdu – 5.000 dram.

Ze względu na późny przylot, w Erewaniu zarezerwowaliśmy nocleg w hotelu Parev Inn (, pozostałych noclegów szukaliśmy po drodze). Jest to najtańszy hotel, który udało mi się znaleźć w Erewaniu, gdzie mogłem dokonać rezerwacji. Pokój dwuosobowy ze śniadaniem kosztuje tutaj 18.000 dram.

Biuro Hertz, w którym wynajmowaliśmy samochód mieści się w samym centrum miasta, naprzeciw Kina Moskwa i hotelu Golden Tulip.

Dzień 2 - Z Erewania do Sevan
(160 km)


Ararat

Wbrew temu, co przeczytałem w przewodniku, ruch uliczny w Erewaniu nie jest wcale taki chaotyczny i niebezpieczny. Wręcz na odwrót – natężenie ruchu jest moim zdaniem mniejsze niż np. w Białymstoku. Kultura jazdy jest również lepsza – w razie czego zawsze można liczyć na wyrozumiałość i pomoc z włączeniem się do ruchu.
Poza miastem jest natomiast inaczej. Tutaj głównym zagrożeniem są dziury w jezdni, które potrafią pojawić się tuż za górką lub zakrętem. Trzeba też uważać na gęsto rozmieszczone patrole policji, które zza szyby mierzą prędkość. Przy okazji warto wspomnieć, że wszystkie wozy policyjne w Armenii zawsze jeżdżą z włączoną sygnalizacją świetlną.

Pierwszy dzień przynosi też pierwsze doświadczenia z samochodem, którym nigdy wcześniej nie jeździłem. Razem ze mną, doświadczył tego jeden z przechodniów, którego chciałem uprzejmie przepuścić na przejściu – Łada miała hamulce jak brzytwa i nieszczęśnik stanął jak wryty, gdy ja tymczasem, zaskoczony wrażliwością hamulca sunąłem z piskiem w jego stronę.

Pierwszym celem na szlaku był Wąwóz Garni. Wyjechaliśmy z Erewania drogą na wschód. Za miastem, przy sprzyjającej pogodzie można podziwiać panoramę stolicy Armenii z majestatyczną sylwetką góry Ararat w tle (góra ta leży po drugiej stronie granicy, w Turcji). Kilka kilometrów przed Garni zjechaliśmy z głównej drogi, z zamiarem odnalezienia drogi na dół wąwozu. Jest to chyba jedyny zjazd w okolicy, potem droga wiedzie dnem wąwozu, prowadząc z powrotem na górę już za Garni. Zjazd nie okazał się trudny – kilka ostrych zakrętów niezłą żwirową drogą, na tyle jednak stromy, że do wygodnego zjazdu trzeba było użyć reduktora. Dnem wąwozu płynie rzeka Azat, obok której wiedzie droga, poprzecinana o tej porze roku (początek maja) spływającymi z gór strumieniami. Gwoździem programu podczas przejazdu przez wąwóz są skały uformowane z bazaltowych kolumn, zwane „kamienną symfonią”. Kilkaset metrów dalej napotkaliśmy pierwszą przeszkodę – drogą, którą zamierzaliśmy jechać płynął strumień. Nie w poprzek, lecz wzdłuż, na całej szerokości, na odcinku około stu metrów. Dokładnie pośrodku leżał blok skalny wielkości dużej dyni. Dynia była za duża, by zmieścić ją pod Ładą i już myślałem o odwrocie, gdy po dokładniejszym zbadaniu terenu odkryłem skrót przez teren małej elektrowni wodnej. W budynku dwóch mężczyzn grało w karty:
- Otworzycie bramę?
- A dokąd jedziesz?
- Do Garni.
- A kto wam powiedział, że tędy przejedziecie?
- Na mapie znalazłem tutaj drogę.
- Nie ma takiej mapy.
Ale otworzyli. Faktycznie, po późniejszym przyjrzeniu się z bliska zdjęciom satelitarnym widać, że droga w tym miejscu to nie droga a strumień. Latem, gdy stopnieją śniegi, być może da się tędy przejechać. Skrót przez elektrownię prowadzi akurat za ten kamień wielkości dyni, za którym jest jeszcze z 50 metrów jazdy wodą, ale Łada poradziła sobie z tą przeszkodą.
Po wyjeździe z kanionu na górę warto odwiedzić Świątynię Garni, położoną na skraju urwiska w wiosce Garni. Osiem kilometrów dalej na wschód drogą asfaltową leży kolejna atrakcja turystyczna – Klasztor Geghard.


Pasmo górskie Geghama

Niespełna 40 kilometrów w linii prostej na wschód od Garni leży największe jezioro Armenii – Sevan. Jezioro oddziela od reszty kraju pasmo wulkanicznych gór Geghama. Góry zamierzaliśmy przejechać na skróty drogą, którą znalazłem na zdjęciach satelitarnych. Po zjechaniu z asfaltu, kilka kilometrów przed Klasztorem Geghard, początkowo droga była kamienista ale twarda, by szybko zamienić się w szlak wykorzystywany chyba do obsługi technicznej biegnącej nieopodal linii energetycznej. Im wyżej, tym mniej kamieni a więcej gliniastego błota, z którym Łada coraz trudniej dawała sobie radę. W końcu, na wysokości 2.368 m n.p.m. napotkaliśmy podjazd, pod który nie potrafiłem już podjechać i musieliśmy zawrócić. W więcej niż jeden samochód można-by próbować kombinować jechać dalej. Droga jednak i tak byłaby nieprzejezdna, gdyż zaspy śniegu pojawiały się już od wysokości 2.000 m n.p.m. (wtedy jeszcze tego nie wiedziałem) a szlak, który sobie wyznaczyłem wspinał się maksymalnie na 3.200 m n.p.m. Gdyby ktoś chciał podjąć próbę przejazdu, w pliku ze śladami GPS jest również część ścieżki, której nie udało mi się przejechać. Trud dojazdu w górne partie gór wynagrodzą wulkaniczne krajobrazy z licznymi jeziorkami w wymarłych kraterach.

Po nieudanym ataku na Góry Geghama pozostało już tylko dojechać do Sevan (miasteczko na północnym krańcu jeziora o tej samej nazwie). Ominięcie gór wymaga powrotu najpierw na przedmieścia Erewania, skąd dobra (jak na Armenię) dwupasmowa droga prowadzi już do celu. Zatrzymaliśmy się na półwyspie za miastem, na którym leży Klasztor Sevanavank i można zatrzymać się na noc w domkach letniskowych nad jeziorem (15.000 dram).

Dzień 3 – Z Sevan do Dżermuk
(365 km)


Droga do Dżermuk

Drugi dzień z Ładą przyniósł nowość w postaci dziwnych odgłosów wydobywających się z silnika. Gdy samochód był już dobrze rozgrzany, zaczynał się narastający, świszczący świergot, który to narastał, to znowu zanikał. Uznałem, że ten typ tak ma (wcześniej nie jeździłem Ładą Nivą) i do końca wyjazdu, nie przejmując się nim zbytnio, ignorowałem ten dźwięk. Z ciekawości, po powrocie sprawdziłem u ekspertów, co to mogło być – okazało się, że był to prawdopodobnie luźny łańcuszek rozrządu. Regulacja zajmuje ponoć dziesięć minut i wykonuje się ją około co dwa tysiące kilometrów. Zaniedbanie w tym temacie może doprowadzić do poważnego uszkodzenia silnika...


Okolice Dżermuk

Z Sevan udaliśmy się najpierw na północ, w stronę Dilidżan, skąd zataczając szeroki łuk skierowaliśmy się w wąski korytarz Armenii pomiędzy jeziorem Sevan a granicą Azerbejdżanu. Droga oznaczona numerem M14, biegnąca brzegiem jeziora, nie pozwala kierowcy podziwiać pięknych krajobrazów – asfalt pamięta chyba jeszcze czasy Związku Radzieckiego i ciągle trzeba lawirować pomiędzy olbrzymimi dziurami. W Martuni skręciliśmy na południe, gdzie pośród ośnieżonych gór droga wspina się na przełęcz Selima (2.416 m n.p.m.). U szczytu przełęczy leży pamiątka z czasów funkcjonowania jedwabnego szlaku – Karawanseraj Selim.
Kilkanaście kilometrów za przełęczą skręciliśmy na wschód drogą biegnącą doliną rzeki Yeghegis. W wiosce Goghtanik zaczynał się kolejny szlak przez góry. Ładną, gruntową serpentyną wspięliśmy się na płaskowyż, by przez kolejne kilkanaście kilometrów jechać pośród malowniczych gór. Do wioski Karmrashen droga była niezła, choć czasami urozmaicały ją głębokie kałuże. W wiosce skręciliśmy w lewo (na wschód). Szlak wyglądał na mało uczęszczany, jak się zaraz miało okazać, nikt przed nami jeszcze w tym roku nim nie jechał. Pierwszą przeszkodą był około pięciometrowej szerokości potok, w którym kłębiła się woda z topniejącego w górach śniegu. Temperatura wody zniechęciła mnie do wcześniejszego badania gruntu i licząc na łut szczęścia, podskakując na kamieniach udało nam się przejechać na drugą stronę… gdzie za zakrętem droga była kompletnie zasypana śniegiem i nieprzejezdna. Była to ślepa uliczka, więc czekała nas kolejna przeprawa przez potok. Trzeba było wracać do głównej drogi.
Lepszymi już drogami pojechaliśmy w stronę Dżermuk. Sądziłem, że prowadzą tam dwie drogi – ta, którą wybraliśmy, doliną rzeki Arpa, okazała się nieprzejezdna – w połowie drogi przecina ją płot, a na objeździe leżą głazy. Znowu trzeba było więc wracać, do Dżermuk dojechaliśmy główną drogą.

Dżermuk to kurort, którego czasy świetności dawno minęły. Za czasów Związku Radzieckiego przejeżdżali tu zapewne przodownicy pracy z całego kraju, dzisiaj dawne ośrodki straszą ruiną i tylko jeden przetrwał w dobrej formie. Jest to również ośrodek narciarski, ale w maju na stokach zieleni się już trawa. W miasteczku był tylko jeden czynny hotel (poza sanatorium) – Hotel Anoush w centrum (10.000 dram za apartament).

Dzień 4 – Z Dżermuk do Goris
(143 km)


Szlak na Ughtasar

Tradycyjnie, kolejny dzień przyniósł nowy kaprys Łady. Tym razem podczas nawet najmniejszego skrętu w lewo z przedniego koła zaczęło wydobywać się niepokojące piszczenie. Brzmiało to mniej więcej jak skowyt psa w takt obrotu koła i było na tyle głośne, by zainteresować tym pieszych użytkowników drogi. Tak, jak w przypadku odgłosów z silnika, zignorowałem również ten objaw, licząc, że dojadę jakoś do mety pozostałe pół tysiąca kilometrów.

Zanim opuściliśmy Dżermuk poświęciliśmy poranek na pieszą wycieczkę po okolicy. W głębokim kanionie obok miasta płynie wartka rzeka, do której wpada wodospad. Pod wodospad można dojść szlakiem zaczynającym się za mostem (idąc z centrum) bądź ścieżką zaczynającą się za jednym z upadających ośrodków. Ten ostatni szlak jest trudny do znalezienia, łatwiej go odnaleźć wracając z wodospadu – zaczyna się przejściem pod naturalnym mostem skalnym.

Z Dżermuk pojechaliśmy główną drogą w kierunku Sisian. Tutaj zaczyna się ciekawy szlak na wulkan Ughtasar (3.550 m n.p.m.). Z dostępnych mi informacji wiedziałem, że wjazd w okolice krateru jest możliwy dopiero od czerwca i zajmuje około trzech godzin w jedną stronę. Ze względu na śnieg szanse pokonania go w całości były zerowe, ale postanowiliśmy podjechać w górę ile się da. Szlak jest w miarę wyraźny, ale rozgałęzia się w kilku miejscach. Przydatny okazał się ślad GPS, który znalazłem gdzieś w Internecie. Podjazd jest bardzo wyboisty, ale niezbyt trudny. Tylko w dwóch miejscach musiałem użyć reduktora, by wdrapać się w górę. Dojechaliśmy na wysokość 2.100 m n.p.m., reszta szlaku wznosi się na 3.300 m na odcinku 13 kilometrów.


Goris

W okolicach Sisian odwiedziliśmy jeszcze wodospad Shaki i kamienny krąg Zoras Karer, po czym pojechaliśmy dalej, do Goris. W Goris jest kilka miejsc noclegowych do wyboru, z których wybraliśmy Vivas B&B. Specjalna cena dla Polaków – 12.000 dram za dwójkę ze śniadaniem. Okolice Goris świetnie nadają się do wędrówek pieszych, po wschodniej stronie miasta krajobraz ukształtowany przez zerodowane skały przypomina nieco Kapadocję w Turcji.
W Goris, tak jak w większości małych miasteczek nie ma za bardzo co robić wieczorem. Nie ma kawiarni, barów, czy też innych miejsc, w których miejscowi spędzają czas. Z miejsc, w których można usiąść i się czegoś napić znaleźliśmy tylko restaurację Hotelu Mirhav.

Dzień 5 – Przez Tatew do Jeghegnadzor
(190 km)


Na północ od Tatew

Opuściliśmy Goris kierując się na południe. Po około 17 kilometrach droga przecina zakosami kanion rzeki Worotan. Na dnie kanionu, przy moście zwanym Mostem Diabła warto zatrzymać się by obejrzeć ciepłe źródła i kaskady powstałe z zapadnięcia się jaskini. Po drugiej stronie kanionu, w miejscowości Tatew można obejrzeć jeden z ciekawszych zabytków Armenii – Monastyr Tatew. Dla rozrywki można również się przejechać kolejką linową, spinającą obie strony kanionu.

Tatew był najdalej wysuniętym na południe punktem na naszej trasie, czas więc było powoli wracać do stolicy. By nie jechać tą samą drogą, na zdjęciach satelitarnych znalazłem szlak, którym zamierzałem dojechać do Sisian. W sumie, do przejechania bezdrożami było czternaście kilometrów. Tatew to mała plątanina błotnistych uliczek, z której nawet z użyciem GPS nie łatwo wyjechać za pierwszym razem. Dalej, w stronę gór szlak prowadzi przez pola, łąki i doliny a po paru kilometrach jest to już zarośnięty ślad kół, którym ktoś jechał ostatni raz kilka miesięcy temu, przed zimą. Na jednej z przełęczy ślad się urwał w ogóle, by pojawić się na nowo za kolejnym pagórkiem. Jak się tego mogliśmy spodziewać, powyżej 2.000 m n.p.m. zalegał jeszcze miejscami śnieg, ale nie na tyle, by permanentnie zablokować drogę, choć za każdym razem zbliżając się do zasypanych odcinków wydawało się, że będzie inaczej. Po pokonaniu najwyższego punktu szlaku (2.164 m n.p.m.) widać już było miejscowość, do której jechaliśmy, gdy… za zakrętem napotkaliśmy przeszkodę nie do przejechania (w rozsądnym czasie, w kilka ekip dałoby rady). Za zakrętem osunęło się całe zbocze góry – szlak tarasowały głazy i powalone drzewa. Do celu zostały tylko cztery kilometry, ale nie pozostało nam nic innego, jak wycofać się i wrócić tą samą drogą, którą przyjechaliśmy.

Jako, że dnia nie zostało za wiele, pojechaliśmy asfaltem znaną już nam drogą na północ z zamiarem zatrzymania się na noc gdzie zastanie nas noc. Wypadło na Jeghegnadzor – średniej wielkości miasteczko. Od skrzyżowania z drogą do Dżermuk do Jeghegnadzor droga wiedzie wzdłuż rzeki Arpa. Na tym odcinku po drodze kilka kuszących miejsc na postój i posiłek w armeńskim stylu, znany z grillowanych specjałów. Te przydrożne zajazdy dla europejskiego oka mogą być trudne do zauważenia, ale można założyć, że jeśli nad rzeką stoi szereg małych zadaszonych kabin, to jest to miejsce, w którym dają jeść.

W Jeghegnadzor zatrzymaliśmy się w Gohar Guesthouse, 16.000 dram za dwójkę ze śniadaniem. W centrum miasta udało nam się znaleźć bar, a w nim kilku lokalnych pijaków.

Dzień 6 – Norawank, Chor Wirap i Asztarak
(208 km)


Klasztor Norawank

Przedostatni dzień w Armenii był najmniej wymagający ze wszystkich dotychczas, głównie dlatego, że zjeżdżaliśmy na położoną u stóp Araratu równinę. Pierwszym punktem programu był klasztor w Norawank, położony pośród rdzawych gór, do którego droga wiedzie dnem skalistego wąwozu. Klasztor był chyba najciekawszy ze wszystkich tego typu obiektów przez nas zwiedzonych. Tak, jak i w innych tego typu miejscach, za parkowanie płaci się parkingowemu 100-200 dram.

Z Norawank pojechaliśmy do bodaj najbardziej znanego klasztoru Armenii – Chor Wirap. Klasztor często gości na pocztówkach z Armenii, a to z powodu tła, na którym jest fotografowany. Przy sprzyjającej pogodzie jest to jedno z lepszych miejsc z widokiem na położony po drugiej stronie granicy (w Turcji) Ararat. Nam szczęście nie sprzyjało, góra była w większość spowita w chmurach, odsłaniając jedynie jej podnóża. Jeśli ktoś zatem trafi na słoneczny dzień, koniecznie chce mieć zdjęcie jak na pocztówkach i jest w stanie dojechać w parę godzin do Chor Wirap, niech jedzie czym prędzej. Majowa pogoda w Armenii zmienia się dość szybko – każdego dnia może przynieść coś nowego – słoneczny dzień, burzę lub zaciągnięte chmurami niebo.

Chor Wirap był właściwie ostatnim miejscem, z tych, które koniecznie chcieliśmy odwiedzić. Do Erewania zostało jakieś 40 km i nie mieliśmy za bardzo pomysłu, co zrobić z ostatnim dniem. Przed przyjazdem tutaj planowałem jeszcze wjechać na najwyższą górę Armenii - Aragats (4.090 m n.p.m.), ale skoro od połowy jej wysokości leżał jeszcze śnieg początkowo zarzuciłem ten pomysł. Skoro jednak zostało trochę czasu, postanowiliśmy spróbować wjechać dokąd się da. Realizację tego planu pozostawiliśmy na następny dzień – tymczasem się rozpadało i trzeba było znaleźć nocleg. Najpierw podjechaliśmy do Byurakan, słynnego w czasach Związku Radzieckiego z obserwatorium astronomicznego. Dzisiaj obserwatorium jest chyba zupełnie opuszczone a w miasteczku nie ma ani jednego hotelu. Wróciliśmy więc do Asztarak, gdzie zatrzymaliśmy się w Hotelu Asztaraka – relikcie starych czasów. Dwójka z łazienką bez wody i etażową na korytarzu kosztuje tutaj 5.000 dram. Niedaleko mostu nad rzeką Kasagh jest dobra restauracja.

Dzień 5 – Góra Aragats i dojazd do mety
(115 km)


Droga na Aragats

Wjazd na Aragats okazał się łatwiejszy, niż myślałem – do wysokości 3.194 m n.p.m. wiedzie utrzymywana w stanie przejezdności droga, gdyż na jej końcu jest jakiś ośrodek badawczo-wypoczynkowy. Nie mniej jednak, miejscami asfalt był niemal całkowicie zniszczony przez wodę a tunele śnieżne sięgały trzech metrów wysokości. Dzień był deszczowy, więc spory kawałek drogi jechaliśmy w chmurze i dopiero na około 3.000 metrów wyjechaliśmy ponad chmury, w słońce. Na górze jest kawiarnia, w której oprócz ciepłych napoi można również coś przekąsić.

Wracając zboczyliśmy nieco z drogi by zobaczyć Fort Amberd – ormiańską fortecę położoną wysoko na zboczu góry. Potem zostało już tylko wrócić do Erewania, umyć samochód (za zwrot brudnego samochodu jest dodatkowa opłata – myjnia w pełnej opcji kosztuje 2.000 dram), zatankować, zwrócić samochód i dojechać na lotnisko (taksówka – 2.500 dram).

Armenia – kilka informacji praktycznych
• Walutą Armenii jest dram, 500 dram to mniej więcej 4 złote.
• Wizę Armenii kupuje się na granicy za 2.000 dram
• Litr benzyny 95: 500-520 dram, stacji paliw jest dużo
• Pół litra piwa: 500-600 dram
• Koszt wynajmu samochodu: Łada Niva 1.7 – około 40 € / dzień
• Różnica czasu w stosunku do Polski: +3 godziny
• Czas przelotu z Warszawy do Erewania: 3 i pół godziny
• Język: najbardziej rozpowszechnionym językiem obcym jest rosyjski
• Pogoda w maju: do 25 stopni w dzień, poniżej 10 w nocy, zdarzają się deszcze
• GPS: www.openstreetmap.org (po transferze do odbiornika Garmin), link do pliku ze śladami i POI
• Granice: tylko dwie granice Armenii są otwarte: z Gruzją i Iranem. Granica z Turcją i Azerbejdżanem jest zamknięta. Od wschodu Armenia graniczy z Górskim Karabachem, o który toczy spór z Azerbejdżanem.

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama
Reklama
Wróć do