
To nie są tanie rzeczy!
Woda, błoto, zwalone drzewa. Jeszcze więcej wody, jeszcze więcej błota, jeszcze więcej zwalonych drzew. Brzmi jak niedzielny wypad w teren, nieprawdaż? Ale jeśli do tego dodać wódczane etykiety pisane cyrylicą, suszone rybki, wyłudzających łapówki policjantów i wszechobecny bajzel, to już zaczyna pachnieć Rosją. Jeśli to jeszcze dodatkowo okrasić polami zżółkniętych badyli, mrocznymi lasami pełnymi omszałych drzew, wioskami przypominającymi muzea motoryzacji i budownictwa ludowego, pustymi nadmorskimi plażami i miasteczkami strzeżonymi przez mafię, to mamy pełen obraz wyprawy „Obwód Kaliningradzki Hardcore 2012”, zorganizowanej przez Adrenalinka.pl. No, prawie pełen, bo celowo pominę w opowieści szczegóły tras (choćby nazwy okolicznych miejscowości), bo znajomość takich miejsc to nie są tanie rzeczy! A wspomnienia… Ech, wspomnienia są bezcenne!
Przed godziną zero
Kiedy kilka miesięcy wcześniej usłyszałam: „Chcesz jechać na wyprawę do Kaliningradu?”, bez namysłu wykrzyknęłam: „No pewnie!” Wreszcie będę miała okazję skorzystać z dobrodziejstwa świeżo wprowadzonego małego ruchu granicznego, i to jeszcze w taki sposób! Yuppi!!! Od tego momentu żyłam już tą wyprawą.
Pytania i wątpliwości nadeszły z czasem. Pierwsze obawy zrodziły się, gdy dotarło do mnie, że w nazwie wyprawy jest magiczne słowo „hardcore”. Kolejne pojawiły się, gdy przeczytałam opis trasy. Kurde, przecież ja jestem pilot turystyczny, nie ekstremalny! W dodatku tak cholernie dawno ostatni raz byłam w terenie trudniejszym niż warmińskie szutry… Wyspowiadałam się ze swojego strachu Francowi, organizatorowi wyprawy. Trochę mnie uspokoił, mówiąc, że to przecież nie rajd, a wyprawa i tu nie może być zbyt ciężko, wystarczy kilka razy podpiąć linę. Tyle to umiem. Ufff… Kilka dni później zadzwoniłam do Franca z pytaniami o niezbędny ekwipunek. „Wodery masz?”, usłyszałam w słuchawce. „Yyyy, nie…”, odpowiadam z lekkim niedowierzaniem. „To weź chociaż kalosze…”. No pięknie! Umarłam! No po prostu już jestem martwa!
Ale w końcu raz się żyje! Taka wyprawa to przecież fantastyczna przygoda, a ja lubię przygody. W dodatku tygodniowy reset jest mi potrzebny jak tlen, a gdzie się lepiej można zresetować niż w terenie? Najwyżej polegnę całkowicie, trudno. A nie, przecież kanapki umiem robić.
Dzień pierwszy: Dodge’a totalna destrukcja
Niedojedzona poranna jajecznica daję świadectwo o tym, że wieczorna przedwyprawowa integracja w „Domu Rybaka” w Starej Pasłęce była skuteczna. Mój osobisty ból głowy potęguje świadomość, że jestem jedyną babą w towarzystwie (na 10 chłopa!). No to teraz mi dadzą w kość!
Do granicy docieramy błyskawicznie. Nie pasujemy trochę do pozostałych turystów, którzy najwyraźniej jadą do Kalinigradu na zlot passata. Odprawa mimo obszernej rosyjskiej papierologii przebiega dość szybko. I już jesteśmy w Rosji. Tuż za granicą zahaczamy o stację benzynową, bo akurat paliwo tutaj to są wyjątkowo tanie rzeczy. Spotykamy tu trenujących wykrzyże przy dystrybutorach passatowców, których chwilę wcześniej widzieliśmy na granicy. Robimy niezbędne zapasy różnych tanich rzeczy i ruszamy w trasę.
Wszystkie drogi od granicy prowadzą do Kaliningradu. Ale nie nasza. My zbaczamy w kierunku jednego z przygranicznych miasteczek. Tam mamy się spotkać z Ilią, który pojedzie z nami poeksplorować brzegi rosyjskiej części Zalewu Wiślanego. Czekając na niego robimy pierwsze większe zakupy na dalszą część wyprawy i zwiedzamy miasteczko. Rosjanie przygotowali tu dla nas i całej reszty świata niezły wykład ze swojej burzliwej acz zwycięskiej historii. Okazuje się, że w polskich szkołach pomijają część wojen, bitew i innych potyczek, stoczonych przez naszych braci zza wschodniej granicy. Ot, wyprawy uczą!
Przyjeżdża nieco spóźniony Ilia. Ze zdziwieniem przyglądamy się autku, którym przyjechał, bo spodziewaliśmy się patrola, a ten najwyraźniej w jakichś dziwnych okolicznościach zamienił się w Dodge’a Rama. Ilia wytłumaczył, że patrol się popsuł i musiał pożyczyć auto żony. Chyba nie całkiem on i żona przewidzieli to, jak bardzo może popsuć się Ram. A takie amerykańskie wynalazki to przecież nie są tanie rzeczy!
Tuż za miastem znikamy w trzcinach. Jedziemy wcale niewąską drogą wzdłuż zalewu, pełną jam wypełnionych wodą. Niektóre są na tyle głębokie, że woda przelewa się przez maskę. Zastanawiam się głośno, kto może jeździć tą drogą. „Wędkarze”, słyszę odpowiedź. No dobrze, może i wędkarze, ale czym tu jeżdżą? Czołgami??? A propos czołgów, to chyba nie do końca było rozsądne, żeby Ilia jechał na czele naszego konwoju swoim amerykańskim czołgiem. W jednej z pierwszych głębszych jam Dodge odmówił współpracy. Na nic się zdały prośby i groźby wyrażane po polsku i po rosyjsku. Trzeba wyszarpać potwora z odmętów i sprawdzić, dlaczego rzucił palenie.
Próby odpalenia amerykańskiego wynalazku trwały ponad dwie godziny. W końcu zakaszlał, zakopcił i ruszył. Ale odwrotu nie ma, trzeba jechać naprzód, bez względu na to, co jeszcze może się wydarzyć. Zatem jedziemy. Męska część wesołej wycieczki zachwyca się kolejnymi jamami, jakie pojawiają się na naszej drodze. Mnie bardziej urzeka las, skrajem którego podążamy. Omszałe i powykręcane jak reumatyzmem drzewa i wijące się po nich bluszcze tworzą iście tolkienowski klimat. Zupełnie bym się nie zdziwiła, gdyby zza któregoś drzewa wylazł jakiś hobbit, elf czy krasnolud. Gdy tak sobie kontempluję ten mroczny i nietknięty ludzką ręką las, okazuje się, że w kolejnej jamie (dobre kilkadziesiąt metrów długości miała!) Dodge finalnie umarł. Nie ma rady, skoro sam nie chce jechać, trzeba go wlec na sznurku. Tym bardziej, że już zrobiło się ciemno, a jeszcze całkiem spory kawałek drogi przed nami. Las się robi coraz bardziej niesamowity, bo gdzieniegdzie błyszczą zza drzew jakieś oczy. Przy drodze pojawiają się coraz grubsze drzewa, których powyginane konary w świetle halogenów wyglądają jak wyciągnięte ku nam ramiona starca. Głowę bym dała, że wśród tych drzew mignął mi Gandalf.
W tym niecodziennym towarzystwie leśnych stworów docieramy do maleńkiej plaży, oświetlonej światłem księżyca, gwiazd i migoczących gdzieś w oddali światełek portowych. Stamtąd odbijamy w leśną drogę, którą docieramy do asfaltu. Na zjeździe po raz kolejny przekonujemy się, że Dodge jest absolutnie martwy. Holujemy tę amerykańską myśl techniczną do szosy na Kaliningrad, a sami udajemy się na pierwszy leśny camp. Nocujemy na niewielkiej polance w uroczym zakolu rzeki.
Dwa dni później w jednym z kaliningradzkich warsztatów spotykamy Ilię. Mówi, że żona go wyklęła za późny powrót do domu i totalną destrukcję auta. Pytamy zatem, co dolega Dodge’owi. Okazuje się, że ukatrupiona została skrzynia biegów. A to nie są tanie rzeczy!
***********************************************
Następny odcinek w piątek 27.02.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie