Reklama

To nie są tanie rzeczy! - cz.2

26/02/2015 21:40

To nie są tanie rzeczy! - cz.2


Druga część opowieści o wyprawie "Obwód Kaliningradzki Hardcore, a w niej o końcu końca świata i "Rosja to stan umysłu", czyli Kaliningrad. Pierwszą część można znaleźć tutaj: http://www.wterenie.pl/4x4,to-nie-sa-tanie-rzeczy-cz1,1576


Dzień drugi: W otchłani
Takich gigantycznych barszczy Sosnkowskiego i w takiej ilości to ja w życiu nie widziałam! Patrol Krzysztofa praktycznie ginie w polu tych trzymetrowych jadowitych potworów, jakie witają nas tuż po wyjeździe z campu. Wieść gminna niesie, że już niejeden Rosjanin, któremu zdarzyło się przysnąć pod takim „krzaczkiem” w drodze z imprezy do domu, już się nie obudził. My jedynie robimy parę fotek i jedziemy dalej.

Roadbook to jest to, co tygryski lubią najbardziej! A przynajmniej ja jestem szczęśliwa, kiedy mogę nawigować według obrazków. Roadbook Franca, według którego tego dnia podążamy, jest perfekcyjny, więc cieszę się jak dziecko, że mam okazję z nim popracować. Dokąd ta książeczka ma nas doprowadzić? Właściwie średnio mnie to interesuje. Ważne jest to, co tuż przed nami. W którejś z krateczek pojawia się wjazd z łąki na groblę.
Jeżeli jest coś takiego, jak koniec świata, to on się zaczyna właśnie tu. Grobla, po której jedziemy, jest niewiele szersza niż auto. Wokół totalna nicość. Podmokłe łąki z wysokimi, pożółkłymi trawami. Gdzieniegdzie rosochaty krzak. W dołkach zdające się nie mieć dna bagna z kikutami brzóz. To takie miejsce, które wchłania nas i nasze auta, skrywając nas przed światem. To takie miejsce, jakich człowiek szuka, gdy od tego świata chce uciec. To właśnie koniec świata.

Ten koniec świata jednak też ma swój koniec. Z rozległej łąki wyjeżdżamy do wioski. Ale to tylko krótki kontakt z cywilizacją, bo za chwilę znów zjeżdżamy w ledwo widoczną polną drogę. Nią dojeżdżamy do urokliwego rozlewiska z dobrze zachowanymi, choć mocno omszałymi elementami śluzy (prawdopodobnie pruska robota). W zakolu rzeki rosyjska rodzina piknikuje przy samowarze. My zmierzamy dalej, do Kaliningradu. Trzeba trochę obmyć auta, więc zajeżdżamy na myjnię, gdzie okazuje się, że w Y61 padł alternator. A taki alternator to nie są tanie rzeczy! Po umyciu aut bierzemy zatem patrola na sznurek i ciągniemy go z powrotem nad rozlewisko, gdzie campujemy. A że akurat w kalendarzu Marcina, to celebrujemy imieniny Franca. Niemal do rana.

Dzień trzeci: Yellow submarine
Rano budzi nas przepiękny wschód słońca nad rozlewiskiem. Budzące się słoneczko najpierw nieśmiało przedziera się przez bezlistne drzewa, aby kilka chwil później rozbłysnąć promieniście na wodzie. W tej cudnej scenerii jedni konsumują śniadanko, inni zajmują się przygotowaniem patrola do podróży na sznurku do Kaliningradu. Gdy wszyscy kończą swoje zajęcia, a ja już mam pełną dokumentację fotograficzną kolejnych faz wschodu słońca, ruszamy.

W Kaliningradzie w pierwszej kolejności kierujemy się do warsztatu, który zajmie się poturbowanym Y61. Dość szybko znajdujemy warsztatowe zagłębie, gdzie autko uzyskuje pomoc. Czekamy na diagnozę i informacje o dostępności części, wygrzewając się w dość intensywnych jak na listopad promieniach słońca. Rosyjski mechanik coś dłubie pod maską, niespecjalnie interesując się tym, że nasza całkiem spora ekipa patrzy mu na ręce. Niektórzy nawet z przyzwyczajenia próbują ingerować w pracę Rosjanina, ale ten zachowuje kamienny wyraz twarzy i nie odzywając się robi swoje. Krzysztof w międzyczasie próbuje od szefa warsztatu wyciągnąć informacje o tym, czy autko da się zrobić od ręki. Da się. Ale nie bardzo wiadomo, jak szybko. Załogę czarno-czerwonego patrola zostawiamy więc w warsztacie, a sami udajemy się na śniadanko na myjnię. Tak, tam przy myjniach mają restauracje! I nawet mają w nich polskie Jeżyki! A to nie są tanie rzeczy!

Nie mogąc się doczekać na znak od Gdańszczan, że autko zrobione, decydujemy się na wycieczkę po Kaliningradzie, sercu całego Obwodu. Choć ze względu na panujący w tym mieście wszechobecny bajzel, śmiało można by Kaliningrad porównać do zupełnie innej części ciała niż serce. Nowoczesny, oszklony pawilon przyklejony do rozpadającej się kamienicy. Wiszące nad głowami jak liany plątaniny kabli jak z fantazji pijanego elektryka. Napoczęte i porzucone budowy, straszące pustymi oczodołami niewstawionych okien. Najbardziej charakterystyczne chyba jednak jest zderzenie kultur – cywilizacji Zachodu i tradycji Wschodu, co daje piorunujący efekt. Chyba najlepszym jego wyrazem jest zajmujący centralne miejsce przy jednej z głównych ulic w centrum ogromny McDonald’s – z nazwą pisaną cyrylicą. Natomiast największy bajzel zdecydowanie panuje na ulicach. Scenki z filmików typu „takie rzeczy tylko w Rosji” lub „Rosja to nie kraj, to stan umysłu” to kaliningradzka codzienność, słowo daję! Styl jazdy kierowców pojazdów z numerkiem 39 w rejestracji Franc bardzo słusznie określił mianem jazdy „na dżygita” i rzeczywiście ewolucje, jakie się tu wykonuje samochodami w niczym nie ustępują tym, które dżygici uskuteczniali na koniach. Tutaj drogi są równie szerokie jak rosyjskie tory, ale za to nie maluje się na nich pasów. W sumie nie ma to większego znaczenia, bo i tak każdy jedzie, jak mu się podoba, wykorzystując wszelkie wolne przestrzenie między autami, a jak na ulicy takich przestrzeni brak, to przecież jest jeszcze chodnik. Odważni są ci Kaliningradczycy – w Polsce nikt się nie odważy wbijać tuż przed maskę terenówki, a tu zajeżdżanie nam drogi było czymś zupełnie normalnym. Całkowicie normalne jest też spotykanie na tutejszych ulicach samochodów niespotykanych gdzie indziej i widywanych co najwyżej na relacjach z motoryzacyjnych show. Mnie najbardziej urzekła długa Nivka, która wyglądała zupełnie jak sklejona z dwóch Nivek. Skoro mowa o jeździe po Kaliningradzie, to nie można nie odnotować faktu, że tutejszej policji to lepiej nie spotykać. Nam niestety takie spotkanie się przydarzyło. Zbyt szybko zmieniające się światła rozbiły nasz niewielki konwój. Za światłami został Kotek. Tę okazję wykorzystał czyhający chyba właśnie na przyjezdnych patrol policji, który udał się za nim w pościg w momencie, jak tylko znów zapaliło się zielone. Jak się okazało, pretekstem do pościgu stała się tablica rejestracyjna umieszczona – zdaniem policjantów – w niewłaściwym miejscu, czyli przy bagażniku dachowym. Za to przewinienie panowie policjanci zażądali od Kotka mandatu o równowartości kilkuset złotych. Kotek na szczęście był na takie spotkanie przygotowany – grubszą walutę porozkładał po różnych zakamarkach, a w portfelu miał jedynie jakieś nędzne miedziaki. Pokazał je policji mówiąc, że on turysta i że tylko tyle ma. Zabrali mu całą zawartość portfela, wypuszczając na wolność bez żadnego pokwitowania. Widać każdą łapówką się zadowolą. Łapówkarstwo i bajzel – ot, Rosja w pigułce.

W tym bajzlu odnajdujemy port. Stacjonuje tu łódź podwodna, którą postanawiamy zwiedzić. Już na początku wycieczki po łodzi doznajemy szoku, kiedy pełniący funkcję przewodnika dziadek ubrany w rosyjski mundur pokazuje nam gablotę z makietami różnych łodzi podwodnych. Pytamy, czy któraś z nich jest polska. Wskazuje jedną z najmniejszych mówiąc, że największa z polskich jest właśnie tej wielkości. No cóż, w końcu łodzie podwodne to nie są tanie rzeczy! Chłopakom jednak z całego zwiedzania najbardziej do gustu przypada ogromny silnik dieslowski, w który wyposażona jest łódź. Strasznie są niepocieszeni, bo nie wzięli ze sobą żadnych kluczy i nie ma szans na wykręcenie silnika. Silnik był świetny, to fakt. Mnie jednak bardziej zaintrygowało oprawione w ramki zdjęcie Putina wiszące... w WC. He, władza czuwa!

Nadal nie mamy informacji o postępie prac przy patrolu, więc ruszamy na podbój miasta. Trochę dziwnie patrzą na nas mijający nas ludzie. No co, offroadowców nie widzieli??? Każdy się przecież może ubłocić, a potem spacerować po centrum Kaliningradu. Udajemy się w takim wyjściowym odzieniu do ogromnej cerkwi w nadziei, że wizyta w niej przyspieszy naprawę Y61. I nie myliliśmy się, bo tuż po wyjściu z cerkwi dzwoni Krzysiek. Już do nas jadą.
W komplecie ruszamy w kierunku morza. Mamy kilkadziesiąt kilometrów do pokonania, więc część drogi pokonujemy już po ciemku. Świecąca w oddali latarnia morska daje nam znak, że dojeżdżamy do celu. W nadmorskim miasteczku robimy zakupy na wieczór i jedziemy na plażę. Okropnie wieje, więc po krótkiej nocnej przejażdżce brzegiem morza szukamy miejsca na camp. Chowamy się w przytulnym dołku za wydmą, gdzie jesteśmy nieco osłonięci od wiatru. W nocy okropnie wieje i leje. Wiatr szarpie namiotami, a deszcz bębni w nie jak wściekły. Nie szkodzi, w śpiworkach jest sucho i ciepło. W końcu takie śpiworki to nie są tanie rzeczy!


Na kolejny odcinek powieści o hardkorowym Obwodzie Kaliningradzkim zapraszam za tydzień - 6. marca.

Fergie



Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama
Reklama
Wróć do