
To nie są tanie rzeczy! - cz.6
To był ostatni terenowy i ostatni pełny dzień w Obwodzie Kaliningradzkim, a zarazem ostatnia szansa, by dać autom ostatecznie w kość. Tak też zrobiliśmy - topiliśmy, błociliśmy i próbowaliśmy zarżnąć. Na szczęście się nie dały, dzięki czemu mogliśmy spokojnie wrócić do Polski, do domu. Poniżej opowieść o tym, co (i kto) nas spotkało 7. dnia wyprawy "Obwód Kaliningradzki Hardcore". Kto dopiero teraz "dołączył", to może nadrobić zaległości tutaj:
- cz. 1. - http://www.wterenie.pl/4x4,to-nie-sa-tanie-rzeczy-cz1,1576
- cz. 2. - http://www.wterenie.pl/4x4,to-nie-sa-tanie-rzeczy-cz2,1577
- cz. 3. - http://www.wterenie.pl/4x4,to-nie-sa-tanie-rzeczy-cz3,1588
- cz. 4. - http://www.wterenie.pl/4x4,to-nie-sa-tanie-rzeczy-cz4,1590
- cz. 5. - http://www.wterenie.pl/4x4,to-nie-sa-tanie-rzeczy-cz5,1593
Dzień siódmy: Topienie, błocenie i ogólna rzeźnia
Rano przyjeżdża do nas Misza z patrolem Wojtka i planami na ostatni terenowy dzień wyprawy. Krzysiek wraz ze swoją dwuosobową załogą i mocno sfatygowanym autem żegna się z nami i wyrusza w stronę granicy. My zaś wyruszamy w trasę. To ostatni dzień, więc można zaszaleć. No, oczywiście na tyle, by auta dały radę wrócić do domu. Postanawiamy nie oszczędzać ani samochodów, ani siebie. Jak na „Obwód Kaliningradzki Hardcore” przystało -ma być hardkorowo.
Już sam początek dnia zapowiada się ciekawie. Tuż za naszymi pensjonatami mamy do pokonania rzekę. Stajemy na jej brzegu pełni obaw, bo stan wody jest dość wysoki. Wicia zakłada wodery i idzie badać głębokość. Okazuje się, że nie jest źle. Byle tylko nie zjechać z brodu. Zatem wjeżdżamy do rzeki. Woda przelewa się przez maski, a przed autami robi się spora fala, więc trzeba jechać pojedynczo. Fala jest tak duża, że po przejeździe Toyoty Piotra znajdujemy wyrzuconą na brzeg rybę. Fotografujemy zdobycz i darujemy jej życie. Do rzeki dojeżdża Wojtek, który wyjechał nieco później niż my. Mimo machania rękami i prób kontaktu przez CB, Wojtek zjeżdża z brodu. Okazuje się także, że rzekę chciał pokonać z rozpiętymi sprzęgiełkami. To go gubi. Tuż za brzegiem staje i zaczyna nabierać wody. Jeszcze chwila i się potopią! Rusza więc misja ratunkowa w postaci Kotka, który na dachu patrola wiezie Roberta. Rozpoczyna się próba zapięcia znajdujących się dość głęboko pod wodą sprzęgiełek. Udaje się i chłopaki w końcu pokonują rzekę. Po otwarciu drzwi z ich auta wylewają się dosłownie hektolitry wody. Osuszamy nieco auta i jedziemy dalej.
Jadąc skrajami łąk i pól czy błotnistymi dróżkami jesteśmy zdani na naszego przewodnika, Miszę. Prowadzeni przez niego docieramy do skraju lasu. Leśne drogi są tak błotniste i z tak głębokimi koleinami, że już od wjazdu do lasu mamy sporo zabawy. W końcu i mnie się trafia trochę rozrywki i mogę poganiać z liną od wyciągarki. Oczywiście koledzy próbują mi tę zabawę popsuć, bo ledwo zacznę rozwijać linę, to oni już biegną z odsieczą. Chyba nie wierzą, że baba też człowiek i linę do drzewa podpiąć potrafi. Panowie zdecydowanie lepiej niż ja radzą sobie z kolei ze wszelkimi naprawami. A okazuje się, że Gienryk potrzebuje uleczenia, bo padło sprzęgiełko. A sprzęgiełka do patrola to nie są tanie rzeczy! Na szczęście jest zapasowe, więc chłopaki błyskawicznie dokonują naprawy i możemy jechać dalej.
Wjeżdżamy w piękny, bukowy las. Jest rzadki i świetlisty, cały wyścielony czerwonymi liśćmi. Natura także fantastycznie ukształtowała teren, na którym wyrósł ten las. Mnóstwo tu pagórków i wąwozów, a wśród nich wiją się kręte strumyki. Jeden z większych strumieni znajduje się na naszej trasie. Jest mocno zażelaziony, więc woda jest brunatna, ale płytka. Wyjazd ze strumienia nie jest zbyt stromy, ale za to błotnisty, więc wcale nie tak łatwo jest się ze strumyka wydostać. Gdy cała wycieczka decyduje się na pokonanie tej przeszkody w tym i tak najdogodniejszym miejscu, Wojtek, pełen wiary w możliwości swoje i swojego patrola, wybiera trasę alternatywną, po betonowych kręgach. Szybko okazuje się, że te możliwości jednak przecenił. Utknął na dobre. Mimo prób wyjechania o własnych siłach, jedynym ratunkiem okazuje się wyciągarka.
W dalszej części lasu mamy do pokonania jeszcze kilka mniejszych rowów, błotniste odcinki i slalom między drzewami. Tak docieramy do skraju lasu, a następnie również błotnistą drogą do asfaltu. Po wyjechaniu na asfalt Piotr sygnalizuje problemy z hamulcami w jego toyocie i rezygnuje z dalszej części wycieczki. Wraca zatem do pensjonatu, a my jedziemy eksplorować kolejny leśny kawałek Obwodu Kaliningradzkiego.
Z asfaltu zjeżdżamy na łąkę. Wyschnięte trawy są tak wysokie, że prawie sięgają dachów naszych aut. Skryci wśród nich dojeżdżamy do skraju lasu. Łąkę od niego dzieli rów z wodą. Ten jest wyjątkowo głęboki, trzeba więc wysłać zwiadowcę w woderach. Testy głębokości wskazują, że woda sięga prawie po pachy, a wjazd i wyjazd są strome i błotniste. Bez wyciągarek nie ma szans na przejazd. I tak też jeden po drugim trzy patrole przedzierają się na drugą stronę rowu. A dalej jest niewiele lżej. Leśna droga jest wyjątkowo błotnista. Koleinami pełnymi lepiącego błota dojeżdżamy do bardziej suchej dróżki. Widać jednak, że mogą nas jeszcze czekać przygody, bo las poprzecinany jest licznymi rowami, a miejscami wręcz wyrasta z wody. No ale przecież o to chodzi, żeby lekko nie było. Przecież wyprawowe przygody to nie są tanie rzeczy! Ani łatwe.
Przygód na leśnej drodze może być całe mnóstwo, o czym szybko się przekonujemy. Do cięcia zwalonych drzew już zdążyliśmy przywyknąć, więc chłopaki kroją je niemal jak zawodowi drwale. Jednak przyznać trzeba, że rozczochrany i porośnięty tygodniowym zarostem Franc z piłą mechaniczną w ręku i dziwnym błyskiem w oku to nie jest postać, którą chciałoby się spotkać w środku rosyjskiego lasu. A ten las to totalna rzeź i masakra! Im dalej się w niego zapuszczamy, tym głębsze i dłuższe są jamy z wodą, przez które musimy się przedzierać. Co gorsza, nawet te jamy są wysepkami pośród jakichś nie mających dna wodnych otchłani. A i same zdają się momentami tego dna nie mieć. Większość z nich pokonujemy po ciemku. Może to i dobrze, bo aż tak nie przerażają. Jedna z nich do tego stopnia nie robi na mnie wrażenia, że bez wahania wysiadam z auta, by podczepić linę. Błąd. Powinna mnie jednak przerazić. Przekonuję się o tym już w momencie, gdy próbuję dostać się do wyciągarki. Pierwszy krok okazuje się bowiem całkiem stabilny i po twardym, ale drugi już uświadamia mi, że błoto jest głębokie i strasznie klejące. Czuję już, że nie jest dobrze, ale nie panikuję i już z liną w ręku robię kolejny krok. Błoto sięga mi prawie szczytu kalosza. Chcę zrobić następny krok. No puszczaj, błocko wstrętne! Puściło. Nogę tylko. Kalosza już nie. Poddaję się. Wydarłszy kaloszka z tej obrzydliwej mazi, wracam ze spuszczoną głową do auta i proszę, by ktoś inny podczepił linę. Cios w samo serce dosłownie. Głupie błoto sprawiło, że poczułam się bezradna jak dziecko. Głupie błoto mnie pokonało. Zamykam się w sobie i w aucie również. Chłopaki, także z trudem, kolejno przepinają liny aut i wydobywają je z tej koszmarnej mazi. A Franc radośnie obwieszcza, że to jeszcze nie jest ta najgłębsza, ta najdłuższa, ta najpaskudniejsza z jam, które znajdują się na tej trasie. Ale wkrótce docieramy i do niej. Ooooj, naprawdę wygląda strasznie! Właściwie ciężko nazwać to coś jamą, bo jest to raczej płytszy fragment jakiegoś piekielnego, bezdennego leśnego bajora. Ma jakieś trzy metry szerokości, a po obu stronach śmierć. I to rychła. Przewleczenie się przez ten kawałek bagniska może skończyć się totalnym utopieniem, jeśli tylko pozwoli się tej otchłani ściągnąć auto z jej płytszego odcinka. Jeden nieprzemyślany ruch i pagibli! Przeciągamy się zatem przez te moczary z najwyższą ostrożnością, pomalutku. Uff, nareszcie stały ląd! Dalej już tylko może być lepiej. I na szczęście jest.
Wieczorem czeka nas ostatnia rosyjska kolacja. Głodni jak wilki, porywamy się tradycyjnie na soliankę – bardzo pożywną zupkę, nafaszerowaną chyba wszystkim, co było w lodówce. Na soliance kończy się lista jadalnych rzeczy, które dostępne są w naszej melince. Ale uwagę Franca i moją przykuwają ryby. Wyglądają smakowicie i świeżo. Myśleliśmy, że to wędzone rybki, okazało się jednak, że suszone. Wybraliśmy taką konkretną gadzinę – chyba był to leszcz – którą nam zaserwowano na desce do krojenia w towarzystwie dużego, ale za to tępego noża. Przez dłuższą chwilę próbujemy walczyć z tą rybką na sposób rosyjski, podpatrując, jak robi to jakiś skośnooki tubylec siedzący przy stoliku obok. Ni chusteczki nam się tak nie udaje, wobec czego obieramy metodę szarpania. Ta się okazuje skuteczna. A rybka pycha!
Podczas, gdy my sobie konsumujemy rybkę, a reszta naszej gromadki raczy się Zieloną Marką i innymi takimi pysznościami, Wojtek idzie do korytarza na papierosa i znika tam na dobre. Nieco zaniepokojeni idziemy go szukać – siedzi sobie na kanapie i gawędzi z jakimś lokalesem. Przysiadamy się z Francem i włączamy się do rozmowy. Okazuje się, że ten lokales to nie taki całkiem lokales, bo z pochodzenia jest Ormianinem. Opowiada nam o swoich licznych podróżach TIRami, w tym o przemycie m.in. bursztynów. Powoli utwierdzamy się w przekonaniu, iż ów Ormianin jest lokalnym mafioso. Ostatecznie przekonuje nas o tym dość nietypowy prezent, który postanowił zrobić swojemu nowemu przyjacielowi Wojtkowi. Otóż zniknął na trochę, wracając w towarzystwie dwóch raczej nieletnich panienek, dość skąpo ubranych. Zaprezentował „towar” Wojtkowi, który jednak prezentem pogardził, więc prezent został odprawiony z kwitkiem. Natomiast mafioso zaoferował nam swoje usługi (m.in. ochroniarskie, powiedzmy), a Wojtkowi zostawił swój numer telefonu. Kto wie, kiedy taka znajomość się może przydać. A takie kontakty to przecież nie są tanie rzeczy!
Ostatni odcinek relacji "To nie są tanie rzeczy!", a w nim ostatnie chwile w Obwodzie Kaliningradzkim i pierwsze chwile na rodzimej ziemi, do poczytania na Wielkanoc - 3.04.
Fergie
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie